Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O to mnie prosisz?
— Nie przekraczaj dobrych obyczajów — zerknęła na mnie.
— Prosisz?
— Możesz to drukować. To co innego.
— Drukuj!
— Drukuje się — powiedziała Felicja — a potem próbuje obdrukowanemu podać rękę.
— I podaje — odciął. — I podają. Tak się toczy światek. I tylko na wybojach podskakuje gówno.
— Opowiedz o gównie.
Nie wiadomo skąd, bo nie z kieszeni, nagle wyjął pół litra wódki i postawił obok siebie.
— No proszę — rzekła Felicja.
Zabezpieczyła butelkę, żeby nie spadła ze stołu:
— Jak ja mam z nim jechać?
— Dokąd — spytał — ptaszyno?
Wtedy zobaczył mnie. Chciał się przywitać, ale dopiero w tej chwili poznał. Wpił przytomnie oczy, twarz mu się rozjaśniła:
— Gagatek — powiedział. — Niezły z pana gagatek. Rano leży, teraz tu siedzi. Gdzie ja jeszcze pana spotkam?
— Nie rusz, Pylon, nie rusz — powiedziała niedbale Felicja. Nalała cztery szklanki kawy.
— Panu się nie spodobało? — zapytał. — Pan się przestraszył. Pan pewno jeszcze pamięta strach przed ochraną.
— Że też panu nie wstyd! — Już nie wytrzymałem.
— Wcale — odciął się przez ramię. — A panu? — wziął drugą książkę do ręki: — O, proszę... Ale się obłożyły. Rodzimy Hemingway, wycackana blaga...
— Pan się ich boi. Mówi to ze strachu.
— Kogo?
— W oczy pan nie powie.
— Komu?
— Mnie to tak.
— Panu?
— Bredzi pan! Niszczy i zazdrości. Pan jest najlepszym przykładem tego, co napisałem. W rozdziale: Zawiść. Czytał pan i nie mógł strawić. Gil się panu huśtał.
— Panowie, panowie...