Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

męczyć monotonną dłużyzną — zboże, małe fabryczki w zbożu, chabry i wielkie porzucone szpule kabli, rozdeptane stożki piasku, opuszczona platforma z dyszlami uniesionymi krzywo ku niebu, przyznałem rację lekarzowi, nie powinienem już chodzić. I ścieżki, prawdziwe polne ścieżki, szerokości nie więcej jak trzydziestu centymetrów, wiodące w pola i do nowych budynków, które jak skały zamknęły daleki horyzont. Z przetrzebionym lasem świerkowym, podobnym do zużytej szczotki.
Miasto. Przystanąłem, zapaliłem papierosa. Zwolniłem kroku, zacząłem iść główną ulicą, było koło południa, rulon się rozgrzał jak piecyk, opanowało mnie drżenie, drobny pośpiech, z hamowaniem, „całą naprzód” i wTstecz, dałem się ponieść fali przechodniów.
Niektórych już znałem z widzenia, wybór był niewielki, młody Cygan w błękitnym garniturze, giętki łazik, amant, także z jakimś rulonem w ręce, szedł w swój obchód, markując człowieka czynu.
Przyjdzie mi go spotykać. Przeszedł jeden odcinek i jtiż wracał, minął mnie, przepuściłem go łukiem i znalazłem się na tyłach — przede mną idąc wolno marudziło czworo młodych ludzi i tarasowało drogę. Musiałem ponownie zwolnić kroku.
Nikt nie miał tak bezwzględnego kłopotu jak mój w tej chwili — sprzedać rękopis — to znaczy ulokować go w czyichś odpowiedzialnych rękach. Ściskałem rulon pod pachą. Od dawna przestałem liczyć na wydawców. Liczyłem na prywatnego entuzjastę albo znawcę. W świadomej naiwności ducha rozglądałem się po twarzach przechodniów, licząc na to szczęście, które istnieje tylko dla ludzi półprzytomnych, o magicznym oku. Nieraz doświadczałem szczęścia ostatniej chwili i wtedy ogarniał mnie nawet lęk przed tym szczęściem. Jest ono bowiem przeznaczone dla zwierzęco odważnych. A mnie przez całe życie gubiła delikatność. Rozglądałem się więc po twarzach i w pewnym momencie spostrzegłem, że rozglądam się zbyt szeroko i zbyt nerwowo, bo jak na zrządzenie losu tuż przede mną od kilku minut idzie czworo młodych ludzi i prowadzi ożywioną rozmowę, której treść jest jak gdyby ofertą pod moim adresem. Nastawiłem ucha. Wyłowiłem strzęp zdania i zadrżałem z emocji. Jeden z nich trzymał w ręce jakąś książkę i wertował ją ślepo, drugi powiedział niedbale, że wprawdzie napisana jest po polsku, robi jednak wrażenie tłumaczenia