Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usiedliśmy na tarasie w wiklinowych fotelach. Rozparty odpoczywałem w łagodnym cieniu, synogarlica kąpała się w różowej sadzawce, za żelaznymi sztachetami poprzez bluszcz brzęczały głosy, dzieci szły wężykiem pod łagodną górkę, na czarnym świerkowym wzgórzu biały samotny domek trzaskał złotymi szybami i oświetlał całą okolicę, dla mnie już zasnutą ciepłym oddechem karbolu. — Skąd synogarlica, doktorze — zapytałem — w naszym klimacie? — Patrzył na mnie, nie wiedział, nie słyszał, o co go zapytałem. Zaczęliśmy, w tym rojowisku kwietnych owadów, strzelających iskierkami w promieniach zwiastowania, tak jak one brzęczeć na tematy obojętne: ileż to razy musimy się uzależniać od polityki Pentagonu? Podeszły dwa potężne dogi o krwawych oczach i obwąchały mi nogawki. Usiadły naprzeciw, przyjaciel wstał, wzywały go obowiązki. — Dobrze — powiedział — jeden dzień. Na załatwienie ważnych spraw osobistych. Czy to nie za dużo? — Wytłumaczyłem mu pokrótce, bo większej ilości słów nie był w stanie przetrwać, że od dłuższego czasu, od czasu wynalazków, które przekroczyły wytrzymałość skorupy ziemskiej, o czym ci, którzy mają wiedzieć, wiedzą, i jest to trzymane w tajemnicy, wojna jest niemożliwa, ale tego nie można ujawniać, bo byłby skandal najwyższych sfer. Zdziwił się, że w tajemnicy. A ja pomyślałem o tej skorupie. Pomyślałem także, że trzeba nie mieć wyobraźni, żeby dokonywać tak deprymujących faktów, jak zaglądanie w gwiazdy, trzeba nie mieć szacunku dla historii całej ludzkości; Eurypides nie rozmyśliwał nad sparcieniem swej wątroby, lecz, uchowaj Boże, nie powiedziałem tego mojemu doktorowi. Nie zdajemy sobie sprawy, jak ludzie z wyższym wykształceniem są ograniczeni. Myślami byłem poza bramą.
Odprowadził mnie do bocznej furtki, zrywając po drodze piwonie. Przyglądał się im, przygryzał wargi i piegowatymi rękami układał w bukiet. Czy to była delikatność pod moim adresem, czy naprawdę je układał? Życzył dobrego spaceru, dobrego załatwienia ważnych spraw. Ruszałem w drogę z rulonem mojego rękopisu, o który nie zapytał. Przypomniał mi tylko o umówionej ostatecznie godzinie.
Była jedenasta rano. Słońce w mgiełce, w witrynie sklepiku spożywczego tego ostatniego z ostatnich, co wychodzi w pole, porcelanowy karzełek. Domki, ogródki, domki — zaczęły mnie