Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pociąg był wcześniej.
Od samego początku zastanawiał się, czy Barbara mogła widzieć? Czy z jej pokoiku jest widoczny ten fragment ogrodu?
Gdy miał już bilet, zatelefonował do niej z Instytutu i zawiadomił o wyjeździe. Powiedział, że pójdzie wprost na dworzec. Nie wyraziła zdumienia. Należało jednak zabrać walizkę. Nie od razu umiał odpowiedzieć. Powiedział wreszcie, że przyśle kogoś i że jest spakowany. Przy okazji wydał kilka poleceń, mało ważnych.
Pomyślał, że trzeba jednak uzasadnić wyjazd, żeby nie robił wrażenia ucieczki. Zatelefonował po raz drugi, ale Barbary nie było w domu. Postanowił skorzystać z okazji i czym prędzej pójść po walizkę. Wtedy zastał Barbarę. Nie była zaskoczona. Gdyby ją teraz usiłował zabić, ani ona, ani sąd, ani on, nikt nie byłby w stanie ustalić powodów. Miała tyle rozsądku, że nie zapytała, dlaczego tak nagle i dokąd? Uśmiechnęła się, przygotowała chleb, masło i pomidory. Miał ją taką, jaką chciał, i za to jej płacił.
W wagonie było duszno, smutno, ludzie wpółrozdziani, co człowiek, to typ, a każdy typ w kanikule, jakby mu wywaliła przepuklina. Z irytacji włożył z powrotem rękawiczki. Dlaczego podróżni w przedziale kolejowym zaczynają męczyć się już samym swym istnieniem, chociażby milczeli? Wyszedł na korytarz, wrócił i wyjął z walizki rękopis. Bo obcych ludzi widzimy w przelocie. A tutaj jest się wystawionym na próbę, twarzą w twarz. Na korytarzu był tłok, stanął przy otwartym oknie.
Snuł się wątlutki pejzażyk, kartofle, piasek, domki, dymek z komina, garnek na połamanym płocie, z jednego domku wybiegł chłopczyk. Najpierw nic to nie znaczyło, potem zaczęło znaczyć. Chłopiec jak zaczarowany biegł po kartoflisku w stronę pociągu, prosto pod okna wagonów wypełnionych po brzegi twarzami szlachetnych pasażerów. Promieniał, podskoczył i skacząc pędził. Miły chłopczyk, boso, w za dużych spodniach. Ech — zdawał się wołać — ludzie! Patrzcie na mnie! To ja! Ja na was patrzę! — machał radośnie ręką: — Ludzie, patrzcie i wy na mnie!
Koła toczyły się szybko, pościg skazany był na przegranie. Przystanął. Chciał czegoś dokonać. Czegoś płynącego z gorącej sympatii do tych żywych ludzi za oknami pędzących wagonów. Chciał przekazać jakiś znak, godny pamięci, przekazać w ostatniej chwili.