Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dopodobnie za karę; nie rozumował jasno, chciał zobaczyć Wisłę, wikliny, piasek i nie widzieć współtowarzyszy domu wczasowego, żądnych twista i bridża.
Było parno, rozebrał się i szybko położył do łóżka. Zgasił światło, tykanie zegara zmieszało się ze strzyżeniem świerszczy w suchej trawie. Spał tylko w koszuli, głową przy oknie, było duszno, miał zdjąć koszulę, gdy usłyszał szelest. Okno było otwarte, niebo czyste, zgrzytnął żwir pod oknami.
— Kto? — zapytał głosem podbitym przez ciszę.
Ktoś przeszedł wzdłuż muru i w tej chwili spłoszony uskoczył w bok, przyczaił się, trzasnęła gałązka agrestu, kołysał się haczyk pod parapetem i uderzał w ścianę. Tędy wzdłuż ściany prowadziła nielegalna droga do szczerby w płocie. Skoczył na równe nogi, chciał zapalić lampę, lecz w pośpiechu nie trafił ręką na kontakt, jednym susem przesadził parapet i znalazł się w ogrodzie. Lampa spadła za nim na podłogę i nastała cisza.
Była zupełna cisza i równocześnie wrażenie, że ktoś tutaj jest blisko. Mokre liście bluszczu ociekały rosą. Szara księżycowa ścieżka dzieliła ogród na dwie części uplecione jak koszyk z wiotkich, ruchomych cieni — z grzywką bielejących po wierzchu od księżyca witek agrestu.
Po lewej stronie musiał ktoś się ukryć. Wkładając bose nogi w mokrą trawę ruszył w tamtym kierunku — pies zaszczekał na dachu berlinki i ucichł, z przystani mżyła czerwona latarnia — nad ścieżką jak skrawek bladej bibułki przeniosło ćmę wypłoszoną z krzaków. Oswoił wzrok, wydało mu się, że jedna gałązka agrestu drży jeszcze — zrobił krok naprzód, przebiegł wilgotną ciemność i natrafił na czyjeś oczy. Byłby krzyknął, gdyby nie wściekłość. Czyjaś zadyszka tuż przed nim niosła zapach powietrza przemieszanego z surową cebulą. Dosłyszał coś w rodzaju pomruku czy nawet warknięcia. Postanowił stoczyć walkę, trwało to ćwierć sekundy, oczy zaświeciły i natychmiast zgasły. Zrobił następny krok przygotowując się do odparowania ciosu. Trafił w próżnię. Zapytał: — Kto?
— Nikt — odpowiedział niechętny głosik, schrypnięty i zdyszany, dość parszywy, jakby poderżnięty, wykastrowany głos prostaka, który mówiąc szczerze, szemrząc, ma jeszcze pretensje.
Sięgnął ręką w ciemność i znów trafił w próżnię, odwrócił się