Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mam powozu. Skądże. Mówię czasem głupstwa. I bardzo żałuję. Ale może ktoś. Bym zapytał. Czy tak?
— A dlaczego pan mówi głupstwa? — zapytała pusto, z lekką złością. Nie patrzyła na mnie. Wciąż staliśmy pod krzaczkiem.
— Nie trzeba.
— Powozu? Głupstw? Bo jestem zakochany. Nie wiem, dlaczego mówię. Jestem.
— W Filipie? — spojrzała z nie ukrywaną odrazą. Nie uwierzyła.
Odsunęła się ode mnie.
Zaczęła iść, ja za nią, krew na trawie i kwiatach już raz w życiu widziałem. Ta była tym obrzydliwsza.
Widziała, że osłaniałem ją od tego widoku.
— Filipie? — powtórzyła. — A to obrzydliwe.
Niech pani nie mówi — pomyślałem — że obrzydliwe. Niech nikt nic zawczasu nie mówi. Bóg panią skarze. Albo ja. Po co ta duma z piekła rodem?
— Proszę posłuchać — zatrzymałem ją. Znów zacząłem mówić.
Słowa moje dostawały skrzydeł, byłem chyba porywający, mówiłem w zastępstwie — o nim — moimi słowami — musiała być zaskoczona, musiała dziwić ją szczerość, zapał, prawdziwość. Mówiłem prawdę o nim, najlepszą. Tym samym oświadczałem mu swoją przyjaźń, a jej pośrednio moje oczarowanie.
Nagle błysnęła jej jakaś myśl.
— Czy przysłał pana?
— Błagał, żeby tego nie mówić.
Skłamałem.
Przypomniał mi się ten list. Była porzucona. W tragicznej sytuacji. Mogłem ją teraz zwrócić ku Filipowi. I tym samym utrzymać na moim widoku.