Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patrzyłem na nią. Nikomu bym nie życzył takiego porażenia. Męki odczytywania wyrazu twarzy. Jest to chyba pierwsza śmierć, jakiej się doznaje. W czym tkwi tajemnica wyrazu czyjejś twarzy? Nikt tego nie odkrył. Mówię głupstwa, lecz powtarzam, nikt tego nie odkrył. Czy tlen występuje na planecie Wenus? Myślę, że jednak występuje. Proszę mi za to odpowiedzieć na moje tak proste pytanie.
Jakby sobie na złość, nie byłem w stanie odejść, chwyciłem się ulubionego tematu, zacząłem mówić, w parę słów oczywiście zacząłem o Filipie. Nie słuchała, udawała, że słucha, potem, że nie słucha, zapytała:
— Pan zna?
Tego tylko czekałem: zezwolenia, zacząłem mówić o nim na zapytanie.
Tak dużo, jakbym mówił o samym sobie. Nie mogłem mówić o sobie.
Powiedziałem, że jest wielki, że jest w gruncie rzeczy dobry i wspaniały, że zupełnie inny, i że ja to wiem, który doznaje od niego samych przykrości, a jednak...
Rodził się we mnie mój plan, naiwny, z tym, że nie boję się naiwności. Skoro najbliższa jest prawdy. Przeistoczyłem się, wewnętrznie przebrałem się za Filipa i postanowiłem wystąpić w jego sprawie. Stać mnie na to, każdemu wolno się przeistoczyć — poczwarce w motyla — głupie to, ale przecież — motyl występuje w cudzej sprawie — z przejęcia, stojąc w tej alejce na trawie, a może w kwiatach — zacząłem głupieć — motyl działa w interesie kwiatów... działalność motyla... Czego już nie mówiłem? Co mi się już nie kłębiło? A wszystko w pośpiechu.
— Uwielbiam Małachowskiego — rzekłem. — Proszę się nie dziwić temu określeniu. Należę do tych, którzy naprawdę potrafią podziwiać bezinteresownie. Chciałbym nim być. Filipem.
Było to wyznanie, szkic wyznania, pod jej adresem, w kopercie adresowanej na nazwisko Małachowskiego. Co ona powie?
— Chciałby pan nim być? — uśmiechnęła się. — Po co? Wspomniał pan, że ma powóz.
— Skądże!
— Szkoda. Nie lubię widoku krwi. Chcę wyjść stąd. Prędko stąd wyjść. Nie mogę patrzeć.