Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo się cieszę. — Co miał powiedzieć? — Chociaż nie znam.
— Słuszna przezorność — parsknął Wereszczyński: — pan nie zna. A gdyby pan znał, to co? Oceniłby pan, pogustował, skrzywił się i strzepnął paluszki... Na szczęście znaleźli się inni. A pan... — wychylił się ku niemu — właśnie, czy pan nie pomyślał, czy nie przyszło panu na myśl, żeby coś po sobie zostawić? Jakiś drobiazg w szufladzie, nie licząc rachunków — roześmiał się, jakby to był i żart, i niemądry; lecz kontynuował swoje: — Jeśli pan pozwoli, mam taki pomysł, noszę się z nim: zostanie po panu ta oto osoba... Myśl jest trochę poetycka. Już przedtem mnie opanowała. Przyjechałem tutaj, żeby pana przeprosić. Lecz to jest mało. Zrobię to przy świadku. Dałem panu kiedyś list, teraz wskażę człowieka. Koncepcja moja — zapalił się — jest prosta i bardzo piękna. Gdy przy niej — pokazał palcem na dziewczynę — pana przeproszę, ona zostanie jako świadek i będzie żyła, mnie już nie będzie, ale ona będzie dla pana żywym i jakże uroczym dowodem, zaraz się pan przekona, mojej pokory — zapalał się do tego coraz więcej — czy jak tam, skruchy, wielkoduszności, pan sobie wybierze. Ekspiacja moja będzie rosła, rozwijała się, piękniała, już uprzedziłem, ona tylko czeka... Inteligentny to człowiek, zaraz pan się przekona... Jest moim obowiązkiem... — wstał, oszalał. — Nie! Nie! — krzyknął jeszcze Paweł. — Proszę nie przepraszać! — Lecz Wereszczyńskiego już nie było. Poderwał się i popędził; w kilka sekund był z powrotem. W towarzystwie tamtej. Niosła dwie nie dopite szklanki kawy, Wereszczyński dźwigał nylonową siatkę, targał ją dość słabo, podbijał kolanem: — Państwo się nie znają — rzekł rozpromieniony — pan Małachowski, mój uczeń, pani Felicja, mój mistrz inteligent... — mówił jeszcze coś więcej i więcej, był niezwykle przejęty, chciał mówić, błyskać, zabłysnąć wszystkim niezwykłym, co mogłoby być do powiedzenia, inteligentnym, błyskotliwym i takim, co musi przykuć uwagę do nich dwojga razem.
Usiadła swym systemem wielokrotnego siadania. Paweł patrzył na nią. Najpierw nie patrzyła na niego, miała kościstą klatkę piersiową, giętą jak z trzciny, wciętą jak manekin krawiecki i obciągniętą czarnym swetrem, płowym w miejscu żeber. Nie wiadomo — bladość, smutek czy inteligencja bieliła ją i czyniła