Strona:Mieczysław Pawlikowski - Baczmaha.pdf/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liśmy z wesołej wyprawy z pochylonemi głowami, pomału, krok za krokiem, smutni, jakby na pogrzebie za trumną. Porównanie to nasuwało mi się samo: obok mnie szedł p. Walenty, który ciągle wzdychał i stękał, trzymając w ręku chustkę, którą co chwila podnosił do twarzy, aby otrzeć pot z czoła. Przed nami szli obok siebie milczący Adolf i Bolesław, obaj z odkrytą głową; trzymali w ręku kapelusze, z których jeszcze woda ściekała.
Dowlekliśmy się wreszcie do Bramy. Wkrótce nadeszła i panna Józia, prowadzona pod ramię przez Ksenię i matkę. Była bardzo blada i zmieniona. Straszny ból malował się w jej wzroku.
Pomogłem jej wsiąść do wózka. Nie zapomnę nigdy jej spojrzenia, jakie na mnie padło. Wargi jej drżały jak w febrze, chciała coś rzec do mnie, ale wyrazy więzły jej w gardle. Przez łzy, które ją dławiły, jedno tylko szepnęła słowo, ale tak smutnym, tak niewypowiedzianie smutnym tonem, że mi się samemu serce boleśnie ścisnęło: