Strona:Mieczysław Bierzyński - Niepłakany.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żdą chwilą; ściemniać zaczęło się na dobre. W sieniach zapalono światło.
Blizko od godziny, koło drzwi, stał oparty plecami o ścianę robotnik, jak inni. Migocząca latarka oświetlała teraz jego siwą głowę, zwieszoną na piersi. Duże, krzaczaste brwi kępiły się pod pooranem czołem, twarz okalała krótka biała broda. Stary miął czapkę w ręku. Za każdem otwarciem drzwi podnosił głowę, słuchał i znów ją na piersi opuszczał. Co chwila ktoś koło niego przechodził, ten i ów rzucił mu pozdrowienie, gromadka wciąż się zmniejszała, on wciąż stał o ścianę oparty i wciąż czekał kolei. W końcu pozostał sam jeden.
— Słotwiński! — zawołano.
Stary wszedł do wnętrza. Drewniane jego trepki stukały straszliwie o podłogę. Na czole pana kasyera przebiegła chmura; stary ją spostrzegł i, jak mógł, nogi stawiał, żeby mniej robić hałasu, w końcu stanął u kraty.
Odetchnął.
— Słotwiński oddał trzy sztuki?
— Tak, panie...
— Należy mu się cztery ruble i kopiejek piętnaście?
— Tak...
— Żadnego forszusu?
— Właśnie chciałem...
— Pytam: żadnego nie brał forszusu?...
— Ani grosza!... ale chciałem pana kasyera prosić... czwartą sztukę mam na ukończeniu...
— Niema czasu, już i tak późno. Jutro... to jest pojutrze niech Słotwiński przyjdzie...