Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czoła, odcinającego się równą linją od ogorzałej twarzy. Szukały wśród rzęs długich i gęstych spojrzenia oczu mądrych i rozczarowanych, kpiarskich i pieszczotliwych. Spoczywały długo na nęcącej tajemnicy ust, które młode i żądne, purpurowe i świeże — kłóciły się z przedwczesnem zniechęceniem zadumanych oczu. — W stosunku ich nie było zmysłowego pierwiastka. Anna nie umiała go wprowadzić, pomimo tajemnych nakazów coraz wszechwładniejszej namiętności. Edmund odnosił się do niej z tkliwym szacunkiem, z wdzięczną swobodą; nazywał ją „Marenką“ (marraine), otaczał słodką pieczołowitością, ale ani w rozmowach, ani w zwierzeniach nie poruszał erotycznych tematów. Zdawało się, że w przeżyciach jego ważniejsze miejsce zajmowało bankructwo jakiejś wiary; zawód ogólnej natury, zamiłowania estetyczne, społeczne i psychologiczne problematy niźli — miłość i kobieta. Anna uwielbiała go tembardziej za tę czystą atmosferę, jaka go otaczała. Coraz bardziej w jej oczach wyrastał na półboga. Z dumą myślała o niezwykłości ich stosunku, tak dalekiego od wszelkiego szablonu. Nie układała planów na przyszłość. Skoro on był — to najważniejsze. Reszta ułoży się sama. Wśród pogody i słodyczy, w jakiej żyli, nie przywidywała rozdźwięku. Liczyła jak skąpiec skarby — dni kończącego się urlopu. Lecz i w jego wyjeździe nie widziała katastrofy.