Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lepszy. Słodycz stawała się treścią istnienia. Dusza była w kwiecie, jak przyroda.
Szli we dwoje wśród uroczych jarów kwitnących. W zakątku najmniejszym panowało triumfalne święto, radość ogólna biła do głowy, jak wino. Niebo iskrzyło się złociście, oddychało się przecudną wonią pąków, nieporównaną z żadną inną pod słońcem. Oni szli i gwarzyli bez końca.
Nie było dziedziny życia, nie było kwestji, którejby nie poruszali. Lotne i subtelne, głębokie i barwne były ich dialogi. Mówili ze sobą, tak jak gdyby chcieli sobie wynagrodzić długie milczenie z innymi. Porozumiewali się błyskawicznie, a czasem toczyli spory, w których zachwycała ich nawzajem psychologiczna odrębność kobiecej i męskiej natury. Uznawali ją z podziwem i rozkoszą. Zbliżała ich wzamian na innym gruncie.
Czasem Edmund czuł się zmęczony. Wyciągał się na młodej trawie i bez słowa leżał długo, wpatrzony z wyrazem skupionej błogości w ciche kołysanie wierzchołków drzew w rozsłonecznionym błękicie. Kwitnęły topole, osiki i brzozy.
Chmury złotego pyłku snuły się w powietrzu, osypywały im głowy pachnącym obłokiem. Zarośla drżały od ptasich miłosnych nawoływań. Anna w tych chwilach milczącego szczęścia oddawała się namiętnej komtemplacji ukochanej twarzy. Oczy jej zatrzymywały się na kobiecej bieli gładkiego