Strona:Michał Marczewski - Wyspa pływająca.pdf/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Konie ich, puszczone luzem, wyszukiwały sobie wśród rzadkiej, spalonej żarem słońca zieleni jakiegoś pożywienia, gdy Indjanie kiwali głowami, potakując widocznie słowom swego wodza.
Znajdowało ich się nad rzeką czterdziestu ośmiu, o ile Szwalbele nie pomylił się w rachunku. Wszyscy byli młodzi, wszyscy ożywieni zamiarem jakiegoś przedsięwzięcia i wypoczęci doskonale, jakgdyby tylko co wyruszyli ze swych wigwamów, na łowiecką albo i wojenną wyprawę. Posiadali luki, włócznie, tomahawki, ale i broń palną: strzelby z długiemi lufami, z których to Mohikanin zazwyczaj nie chybia. Wódz ich, jeden jedyny mężczyzna starszy i doświadczeńszy prawdopodobnie, miał na sobie niezliczoną ilość najrozmaitszych ozdób i amuletów. Głowę jego zdobił istny djadem z kogucich ogonów, z rąk nie wypuszczał angielskiego sztućca, zdobytego niezawodnie na jakimś mniej szczęśliwym przeciwniku białym, gdy każde jego przemówienie przyjmowane było przez pozostałych wojowników z okazywanem mu bezwzględnem zaufaniem.
Przemawiał energicznie, jakby wydawał jakieś rozkazy, które objaśniał odpowiednimi gestami.
— Jeżeli się nie mylę — mruknął Persi do towarzyszy, obserwujących ruchy Indjan po przez gęste krzewy — to ta czerwona małpa zamierza osaczyć nas i z drugiego brzegu rzeki. Patrzno Ruy jak on wyznacza swym opryszkom posterunki.
Rzeczywiście, Indjanin wskazywał poza wyspę