Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i niémógł dojść w jaki sposób zginęła. Dla tego to proces tak się wlecze.
— No, a dziedzic nic nie poświadczył?
— Ba, kiedy dziedzic znikł. W przystępie rozpaczy czy pijaństwa znikł jednego dnia jak kamień w wodę — i trzechletni chłopak cyganki znikł także. Zaraz ktoś musiał dać znać o tém do Kalenicy, bo brat zjechał, majątek spisano i on wziął go w administracyję. Poodmieniał zaraz służbę, pozaprowadzał różne zmiany i zaczął gospodarować, jakby we swojém. I rzeczywiście niedługo potém Zagajów dostał się w jego ręce, bo w pół roku jakoś przyszła wiadomość o śmierci pana. Umarł biedaczysko gdzieś na drodze czy w karczmie; sąd sprawdził tożsamość osoby. Opis zgadzał się zupełnie, tylko to uderzało, że papierów żadnych przy nim nie znaleziono, ani chłopca którego zabrał z sobą. W taki sposób dzisiejszy dziedzia przyszedł do Zagajowa. Rozumié się, że zaraz chciał uprzątnąć cyganów z Leśniczówki, ale nie było to tak łatwo. Dwadzieścia lat blizko ciągnał się proces — i teraz jeszcze kto wié, jak będzie, bo choć dziedzic niby to wygrał proces, ale ja wiém, że cyganka nie ustąpi, a jeżeli ustąpi to nie daleko i będzie mu takie fajerwerki wyprawiać, jak dzisiaj naprzykład, — mnie się zdaje, że ktoś jest, co ich do tego podmawia i pieniądze daje na proces, bo oni by nie byli w stanie.
Opowiadanie to przerwał jakiś chłopak, który do mówiącego odezwał się:
— Proszę pana ekonoma, Abramko powiedział, że nie ma wina.
— Powiedziałeś mu, że się kwitki jutro zapłacą.
— Mówiłem. Ale powiedział, że i tak nie da, bo nie ma.
— No, no, już dobrze. Idź do kuchni.
Po odejściu chłopaka towarzysz ekonoma zagadał: