Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z urzędu pójdzie szacunek — odezwał się technik żywo, bo nie mógł słuchać spokojnie takiéj gadaniny.
— I tego nie wezmę — odparł Radoszewski, — bo ja ziemią ojców moich frymarczyć nie myślę.
Technik chciał znowu coś odpowiedzieć, gdy Jacenty wstrzymał go — i biorąc za rękę szepnął:
— Daj pan pokój, nie draźnij go, bo to na nic się nie zda. — Dziwak i basta. Na tym punkcie nie ma z nim co gadać...
Ale Kowalski nie dał się wstrzymać tym argumentem i znowu zabrał głos:
— Z tego co tu słyszę — rzekł — zdawaćby się mogło, że nie można było bardziéj dokuczyć panom, jak prowadząc koléj przez tę okolicę; gdy tymczasem gdzieindziéj proszą się o to jak o największe dobrodziejstwo. Bo rzeczywiście droga żelazna jest dobrodziejstwem, gdyż łączy odległe miejsca z całym organizmem świata ucywilizowanego. Koleje to arteryje, w których pulsuje życie ludzkości. — Przez koléj okolica ta wejdzie w bliższy i łatwiejszy stosunek ze światém...
— I cóż zyskamy na tém połączeniu? — spytał Szperacki, chodząca opozycja, zerwawszy się ze stołka i stając jakby do pojedynku naprzeciw Kowalskiego. — Co zyskamy — pytam się? — Chyba to, że zagranica będzie miała łatwiejszy przystęp do zarzucenia nas swojémi wyrobami, za które oddamy ostatni grosz jeszcze dziś trzymający się jako tako kieszeni, bo go się nie ma sposobności pozbyć.
— Jeżeli koléj będzie nam zabierać grosze, to będzie je także przywozić za nasze produkta...
— I ktoż to weźmie? Chyba żydzi, bo ci mają handel w swoich rękach.