Przejdź do zawartości

Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja mu tego darować nie chcę. Nie skonam spokojnie, póki się nie zemszczę. Ale ja sama nie poradzę mu. Ty mi pomożesz.
— A ja co wam pomódz mogę? Lada dziecko palcem mnie wywróci teraz. Antko nie taki jak był. Ot na to drzewo ledwo się wgramoliłem.
— A jednak ty możesz tu więcéj, niż ja. Ciebie puszczą do pałacu, a mnie nie. A tu tylko o to idzie, żeby się tam dostać.
Przysunęła się do niego bliżéj i mówiła jeszcze ciszéj:
— Widzisz Antko, ja mam sposób, że ani on, ani jego rodzina nie wyjdzie żywa, tylko trzeba, żeby był ktoś, coby ofiarował własne życie, bo i on musiałby zginąć.
— No tak, ale dostałby się najprzód do kryminału za zabicie, to naturalne. Nie, do tego mnie nie namówicie. Ja chcę umrzéć tu w lesie, pod gołém niebem, jak prawdziwy cygan.
— Ja ci dam jeszcze prędszą śmierć, niż na drzewie.
— A to jaką.
— Słyszał ty co o dynamicie?
— No. Alboż mało się tu napatrzyłem, jak skały nim rozsadzano. Djabelska to siła siedzi w takim naboju.
— Otóż widzisz, ja kupiłam sobie od robotników parę takich nabojów. Mam je tu w płachcie. Chowam je dla niego.
— A — rozumiem. — I chcecie żebym to ja zrobił?
— Jeżeli ci życie nie miłe...
Cygan sfałdował usta w zamyśleniu i milczał. — Cyganka nie nagliła o odpowiedź i patrząc na niego czekała spokojnie. Po jakimś czasie cygan odchrząknął i rzekł:
— Czy tak, czy tak umrzeć, jedna śmierć, a nawet prędsza, jak na powrózku. Jeżeli mówicie, że to wam tak potrzebne, — to dobrze. Ale to pójdzie na wasze sumienie?