Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po twarzy omdlałego. Wstrząsnął się od zimnego dotknięcia jéj ręki, potém odtrącił ją i zabełkotał:
— Po licha, babo przeklęta, przylazłaś tutaj?
— A ty po co się wieszał? hę?
— A co miałem czekać? — Waśko niechciał mnie zabrać, że im tylko ciężarem jestem i zostawił mnie tu na skonanie. Miałem zdychać z głodu, to lepiéj było powiesić się. Co z mego życia przyjdzie mnie lub komu? Wcześniéj czy późniéj i tak trzeba będzie skończyć. Ja się już nie wygrzebię z téj choroby, a kwękać nie chcę.
Cyganka słuchała, w ponurém zamyśleniu mowy jego. Potém rzekła:
— Słuchaj Antko, to tobie życie zbrzydło?
— A no.
— To daruj mnie je?
— Jakto?
— Ano, pożyj jeszcze troszkę, jeżeli nie dla siebie, to dla mnie.
— A wam co z tego przyjdzie? Małoście się to namęczyli ze mną, napielęgnowali. Gdyby nie wy, to Antko dawnoby już nogi wyciągnął. Ja nie chcę was dłużéj męczyć. Na co to się zda?
— A jeżeli się zda?
— Mówcie jaśniéj.
— Słuchaj Antko — mówiła nachylając się nad leżącym, by mógł słyszeć lepiéj, bo mówiła zniżonym głosem — nie zawsze taka ja była stara, brzydka jak teraz. Był czas, że wielcy panowie dobijali się o mnie, a jeden z nich ożenił się nawet ze mną. Miałam wszystkiego po uszy, ptasiego mleka tylko brakowało. Ale był człowiek, co mi zepsuł to szczęście, zabrał dostatki, wygnał na poniewierkę.
— A — i teraz szczuje was żandarmami, Rozumiem. — No cóż daléj?