Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jacenty zwracając się do technika — jemu szło o to, aby się wszystko spaliło.
— A to dla czego? — zawołało kilku.
— Bo mu assekuracyja wróci więcéj niż fabryka była warta. To majster panie...
— Więc sąsiad dobrodziéj myśli, że to umyślnie podpalono? — zapytał Protasiewicz...
— U niego to wszystko możebne — odezwał się Jacenty.
— A nie... nie... Co prawda to prawda, zaprotestował gospodarz, podpalone było i to przez złość. Sam to mówił.
— Tak mu wypadało teraz gadać.
— Być może, że ktoś przez złość podpalił. Już podobno trafili na ślad.
— I któż? Może żydzi.
— Nie. Jakiś Szymon Łaś...
— Ojciec cyganki?
— Tak. — A — to oni prawują się z Czajką o grunt. Cyganka rości sobie jakieś pretensyje. A że kilka dni temu przegrała proces więc bardzo prawdopodobnie, że to od nich wyjść musiało. Poprostu musieli się zemścić. Posłano zaraz dworskich do mieszkania Łasia i nie zastali go w domu, a cyganka była mocno zmieszaną i nie umiała powiedziéć gdzie ojciec. Oj wszystko pokazuje, że to oni.
— To będzie ciekawa sprawa. Nasz Procesowicz ładny by z tego procesik wyprowadził. Prawda Sewerynie?
Słowa te skierowane były do szpakowatego jegomości chudego, wysokiego i ziemianego koloru, który z nastrzępionemi wąsami siedział w końcu stołu i nie mieszał się wcale do rozmowy. Nazywano go powszechnie Procesowiczem, bo miał żyłkę do pieniactwa. Dawniéj nawet był adwokatem, potém ożeniwszy się osiadł na wsi, ale zajęcia gospodarskie nie mogły go powstrzymać od uprawiania