Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zahuczał tubalnym głosem stary Nemrod téj okolicy — Protasiewicz.
— Pewnie od tego gorąca zmiękł trochę i roztajał, wtrącił ktoś z tyłu.
— Gdzie tam — odezwał się gospodarz — wyobraźcie sobie, zastałem go z cygarem w ustach, z ręką w kieszeni, przypatrującego się pożarowi, jakby kto na ten przykład przypatrywał się sztucznym ogniom.
— Więc byłeś u niego?
— To się rozumie. Ponieważ to zawsze sąsiad, trudno mi było patrzéć spokojnie na jego nieszczęście, więc tedy mospanku jak tylko zobaczyłem że gore, zabrałem na wóz czeladź, wiadra, drabiny, osęki i pojechałem.
— Ja bym tam nie pojechał — odezwał się ktoś kogucim głosem.
— Ani ja, ani ja — zawołało kilku innych.
— To powinna być nauczka dla niego, jak to źle nie miéć przyjaźni z ludźmi.
— Niechby się spalił z kretesem.
— Za poczciwyś mój Radosiu, za poczciwy. Tacy ludzie nie warci tego.
— To był mój obowiązek sąsiedzki i dla tego pojechałem. Ale teraz żałuję tego...
— A widzisz.
— Tacy ludzie nie umieją być wdzięczni.
— Wyobraźcie sobie, ciągnął daléj gospodarz — ja przyjeżdżam z całą ochotą i serdecznością ratować go, a on mi na to: nie potrzebnie się sąsiad fatygowałeś — bo wszystko jest assekurowane...
Szkoda zachodu, zwłaszcza że ratunek już prawie niemożebny. Zgłupiałem, zrobiło mi się tak, jakby mnie kto zimną wodą polał...
— A co? wychodzi na moje — zawołał ucieszony