Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pomyślał o jutrze. Dlatego starał się nie myśleć, zagadywał i zapijał własne myśli i śmiał się wesoło. Była to wesołość desperata, wesołość, pod którą drżą łzy. Bronisia nie mogła ich powstrzymać i pod jakimś pozorem szybko wyszła z pokoju, by się w głos nie rozpłakać przy gościach. Kundusia także nie zadługo za nią się wyniosła, niby dla wydania jakichś rozkazów. Nawet proboszcz dając za powód, że musi wcześniéj odprawić nieszpory chciał pożegnać gospodarza, ale ten zatrzymał go słowami:
— Cóż to uciekacie, jak od zapowietrzonego?
Słowa te uwięziły księdza na miejscu; było w nich tyle bolesnego, gorzkiego wyrzutu, że ksiądz zawstydzić się musiał za chęć swoją i usiadł na miejscu.
— Smutno wam tu, ja wierzę. Po inne lata było weseléj. Spojrzał znowu w okno, spojrzał na zégar. Potém rzekł:
— Ha, niema co czekać dłużéj.
Wstał, poszedł ku drzwiom, prowadzącym do kuchni i kazał podawać obiad. Zrobił to z miną zafrasowaną. Nieobecność sąsiadów i znajomych była dla niego niezrozumiałą zagadką, któréj sobie wytłumaczyć nie umiał.
Może byłby ją prędzéj odgadł, gdyby był wiedział, że wiadomość o jego ruinie majątkowéj, o sekwestracyji rozeszła się już po okolicy. Ktoś usłużny puścił w kurs tę wiadomość, która podawana z ust do ust doszła do potwornych rozmiarów. To wstrzymało kochanych sąsiadów od przybycia do Lipczyn. Żaden nie chciał być świadkiem katastrofy. Jedni się bali, by bankrut nie żądał od nich pomocy, drudzy znowu nie mieli serca patrzéć na ruinę poczciwego człowieka i objadać go do reszty. Byli i tacy, którzy przy téj sposobności pozwalali sobie karcić lekkomyślność Radoszewskiego, zarzucając mu że jedynic przez próżność sadził się na tak zbytkowe przy-