Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał czas wyschnąć podczas paru tygodniowéj niebytności Radoszewskiego, a podczas porządkowania domu i przygotowań do imienin, kałamarz tak się gdzieś zapodział, że trzeba było przetrząść wszystkie kąty, żeby go odszukać, — zanim się to stało, upłynęło dobre pół godziny; potém trzeba było iść do kuchni nalać wody do kałamorza, by rozczynić zaschłe resztki atramentu. To ją tyle czasu zabawiło, że tymczasem Radoszewski nadciągnął z Bronisią i księdzem proboszczem z kościoła. Akurat we drzwiach sieni spotkali się z Kundusią.
— A cóż goście? — spytał Radoszewski.
— Jest ich trzech w sali.
— Któż taki?
— Nie znam ich. Widać jacyś dalsi.
Twarz Radoszewskiego rozjaśniła się trochę. Rzeźko i wesoło wszedł do sali i idąc ku siedzącym z roztwartemi ramionami rozpoczął zaraz od drzwi swoje stereotypowe powitanie:
— Poczciwi, kochani, — czy ja zasłużyłem sobie na to, — i nie patrząc ani pytając kto, co — bo dla niego każdy gość był kochany i pożądany, począł ściskać i całować przybyłych.
Dopiéro sztywne ich miny i jakieś zakłopotanie zwróciło uwagą Radoszewskiego, i ostudziło nieco jego serdeczność. Przypatrywał się im uważniéj i nie mógł sobie przypominiéć, aby kiedykolwiek tych ludzi widział u siebie. Wprawdzie przy tych stosunkach i znajomościach nieraz się zdarzyło, że nie każda twarz lub nazwisko utkwiło dobrze w jego pamięci, ale bądź co bądź figury, które widział przed sobą, nie kwalifikowały się wcale na jego znajomych. To téż Radoszewski cofnął się zmieszany i wzrokiem zapytywał ich: co za jedni, bo słowami nie śmiał zrobić tego zapytania, by nie obrazić świętych praw