Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kundusia stojąc w kącie zasłaniała rękami oczy, nie mogąc znieść oślepiającego blasku błyskawic, które co chwila rozjaśniały ciemne ściany i żegnała się nabożnie odmawiając głośno modlitwy. W tém naraz huk, trzask przeraźliwy rozległ się tuż nad głowami obecnych, jakby piorun w dom uderzył. W małą chwilę potém otwarły się drzwi od dalszych pokojów a zdziwionym oczom wszystkich ukazała się Bronisia bosa, w koszulce, która nie całkiem zasłaniała jéj ramiona, odziana w jakiś szal, pospiesznie zarzucony, blada, z płonącémi oczami. Wpadła do pokoju — i krzyknęła przeraźliwie.
— Mówicie — zabił go piorun za mnie? Ja tego nie chciałam, ja go nie przeklinałam, to nie prawda. Pan Bóg źle słyszał.
Naraz wzrok jéj błędny zatrzymał się na Teodorze, zesztywniała na chwilę ze zdziwienia, w oczach coś zajaśniało.
— Żyje — zawołała — nie zabity i rzuciła się prosto w objęcia Teodora i tuliła się do niego szepcząc:
— O mój drogi, a ja cię oskarżałam.
Po tych słowach zbezwładniała zupełnie i byłaby upadła, gdyby Teodor nie był zatrzymał jéj.
Wnet ojciec i Kundusia pobiegli na ratunek zemdlonéj i chcieli ją zanieść na łóżko. Ale zaledwie się jéj dotknęli odzyskała napowrót siły i czepiając się rączkami jak kleszczykami, sukien Teodora, krzyczała:
— O, nie, drugi raz mnie nie rozłączycie. Nie, nie, nie! — głos jéj przechodził w szalone wrzaski, których boleśnie było słuchać.
Nie można było w żaden sposób oderwać jéj. Teodor więc wziął ją sam na ręce i zaniósł do jéj pokoju na łóżko. Bezwładność wróciła znowu i gdy ją położył