Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bronisia tak myślała i zburczała Magdusię, że plotki roznosi, bo wierzyła w niego jak w świętą ewangeliją, aleśmy się przekonali, że ludzie prawdę mówili. Jednego dnia wybrałyśmy się z Bronisią na spacer w stronę Zagajowa, biédne dziewczątko ciągnęło za sercem w tamtą stronę, bo miało nadzieję spotkać go i przekonać siebie i mnie, że go ludzie nie słusznie posądzili. Idziemy tedy drogą pod lasem, a tu słyszymy za sobą tentent koni. Bronisia się obejrzała i chwyciła mnie za rękę. Odgadłam zaraz, że jego musiała zobaczyć i zatrzymałyśmy się w miejscu. Niezadługo nadjechał on na białym koniu, a obok niego jakaś panna czarna jak noc, wyglądała na cygankę lub żydówkę. Oboje żywo ze sobą, coś rozmawiali. Gdy nas mijali, ten, ten, ten niegodziwiec spojrzał na Bronisię, jakby ją pierwszy raz widział i nawet się nie ukłonił. Aż mi się zaćmiło w oczach z oburzenia i żalu, szczególniéj gdy uczułam, że Bronisia ścisnęła mnie jakoś strasznie za rękę. Zdawało mi się, że mnie kto za serce ściska. Jeszcze nas ta para nie minęła, kiedy owa panna wskazując prętem na moją biédną Bronisię, spytała go: Kto to? A on niecnota powiedział obojętnie: Nie wiem i pojechał daléj jak gdyby nigdy nic. O! Pinia poznała się na nim. Ona go nigdy nie lubiła.
— No i z tego Bronisia się rozchorowała, spytał Radoszewski.
— Alboż to mało jeszcze? Biédactwo, jak podcięta trawka zaraz padła i zemdlała. Wołałam za niemi ratujcie moje dziecko, ale nie słyszeli i pojechali daléj, a mnie się zdawało, że oni po mojem sercu jadą, tak stratowali je niemiłosiernie. Ledwiem się potém biédaczki docuciła, poczęłam jéj potém perswadować, pocieszać; ale ona nie słuchać nie chciała, tylko ciągle mówiła: do domu, do domu. Widać już biédactwo przeczuwało chorobę. Przez drogę