Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdołały zjawić się w salonie, inżynier zabrał już ojca do swego pokoju. Tam usiadłszy wygodnie, rozpoczęli rozmowę.
Rozmowa ta miała ukrytych świadków. Panny Jacentówne bowiém zajęły pod drzwiami stanowisko obserwacyjne i raz oko, drugi raz ucho przykładały do dziurki od klucza, chcąc za pomocą tych dwóch zmysłów poznać charakter i gusta ojca inżyniera, aby wiedziéć czém sobie go ująć można. A może téż głównie szło im o treść rozmowy, która, jak przypuszczały na pewno ich się tyczyła.
Początek nie sprawdzał ich przypuszczeń. Ojciec z synem rozmawiali o swoich interesach domowych.
— Zapewne cię dziwi — mówił ojciec, — ten mój niespodziewany przyjazd.
— Przedewszystkiem cieszy, drogi ojcze.
— Niemniéj jednak dziwić cię musi, że w ciągu roku szkolnego, przed samemi egzaminami wybrałem się na wieś.
— Pewnie dostałeś urlop?
— Gorzéj. Dymisyję.
— Dymisyję? A to za co?
— Wiész, że nie umiém się kłaniać i kłamać. Nie spodobałem się inspektorowi, bo nie chciałem być maszyną — i mówię zawsze, co myślę, Dlatego dano mi odprawę nie czekając końca roku.
— Nie ma w tém nic tak złego. Przynajmniéj ja zyskałem, bo teraz nie będziemy potrzebowali rozłączać się.
— Jeżeli znajdę tu u was jakie zajęcie, bo nie chciałbym być ci ciężarem.
— Dochody moje wystarczą na nas obu.
— Zachowaj je dla siebie, przydadzą ci się. Ja mam siły jeszcze, mogę zapracować. Każdy powinien stać o własnych siłach, to moja zasada. Według téj zasady cho-