Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nek. Jak zwykle poczta przywoziła same pozwy, nakazy płatnicze, listy od wierzycieli. Pan Jacenty nie byłby się tak kwapił po odbiór tych gorzkich przysmaków, gdyby nie to, że spodziewał się dziś otrzymać od jednego ze swych dawnych przyjaciół odpowiedzi na swój list, w którym obligował go o pożyczkę. Odpowiedzi nie było, ale był jakiś list do inżyniera.
— Czy nie spotkałeś się z panem inżynierem? — spytał posłańca, — on właśnie co dopiéro wyjechał do miasta.
— Nie widziałem, proszę wielmożnego pana, bo ja szedłem na ściéżki koło plebaniji.
Pan Jacenty zabrał papiéry do pokoju, a potém z listem poszedł do pokoju inżyniera, aby mu go położyć na biurku. Przez drogę odwrócił przypadkiem list na drugą stronę i uderzyła go ogromna pieczęć wyciśnięta na laku. Pieczęć przedstawiała kolumnę, o którą oparta była tarcza z herbem Nałęczów, obok tarczy z jednéj strony wyrastał kwiat, z drugiéj leżał pies, a nad tém wszystkiem był napis: stałość, uczciwość, pamięć i wierność.
Na panu Jacentym widok téj pieczęci zrobił wrażenie przestrachu i niepokoju. Wpatrywał się długo w pieczęć, jakby ze snu obudzony rzekł sam do siebie:
— Nie, to niepodobna.
Prędko poszedł do pokoju inżyniera, rzucił list i odszedł, jakby się chciał pozbyć jego widoku. Mimo to nie mógł się uspokoić. Chodził czas jakiś po ogrodzie, tu mu jednak źle było, bo wnet przeszedł do podwórza, to zaglądał do stajni, to do obory, a choć były puste, bo bydło było w polu, to jednak zatrzymywał się przed każdą przegródką i wpatrywał, jakby tam rzeczywiście bydło stało.
Karbowy widząc pana czodzącego po gospodarstwie uważał za obowiązek wyjść do niego i zdjąwszy czapkę