Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Właśnie ztamtąd wracali do domu, gdzie ich powrotu niecierpliwie oczekiwały dwa serca, dwie pary panieńskich oczu, naładowane elektryzującémi spojrzeniami, gdy przypadek zwrócił ich z drogi i pociągnął ku Lipczynom.
Po kwadransie dobili się przez piaski do lasu. Las ten należał do Lipczyn. Był to bór wspaniały, pełen starych świerków i dębów ogromnych rozmiarów, gęsto podszytych młodémi drzewkami. Tu i owdzie leżały drzewa złamane burza albo spruchniałe od starości. Znać było że siekiery nie znał ten las. Młody człowiek zwrócił na to uwagę i wyraził zdziwienie swoje.
— Wnosząc z tego lasu — rzekł — nie możnaby pana Radoszewskiego posądzić o ruinę. Las to jak mało gdzie zdarzyło mi się widzieć. To fenomen w naszych czasach... — Zwykle u nas goliznę obywatelską znać najprzód po wytrzebionych borach, gdy tymczasém tutaj ochronę posunięto bodaj do przesady.
— To też to jedno, co jeszcze nadaje wartość Lipczynom — ten las. Żydzi od dawna już ostrzą sobie zęby na niego; parę razy trafiało się Radoszewskiemu sprzedać go bardzo korzystnie. Prusacy zeszłego roku dawali mu tyle, że mógłby był tém spłacić przynajmniéj czwartą część długów ciążących na majątku. Ale stary uparł się i nie chce.
— I z jakiegoż powodu?
— Ot, także dziwactwo. — Ma pod tym względem pewne skrupuły. Las uważa za coś świętego i stawia go na równi ze starémi tradycyjami, dla których ma religijne poszanowanie... „Stary las — mówi, to tyle znaczy co stary herb, obu wartość rośnie z latami“.
— Tak, dopóki oba się nie przeżyją — rzekł technik i twarz jego skrzywiła się przykrym wyrazem niezadowolenia. — Teraz nie dziwię się — mówił on daléj — że