Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ta to tak wygląda jakby w Lipczynach. Płomień tuż za lasem...
— W Lipczynach powiadasz?
— Tak mi się widzi...
— Prawda — akurat w téj stronie lipczyński dwór jakby strzelił. — Biédny Radoszewski — mówił niby do siebie — jeszcze mu tego brakowało. — Trzebaby się jednak przekonać. Czyśmy minęli już leśniczówkę?
— Ano zaraz będzie...
— To skręć na cesarkę i wio do Lipczyna co koń wyskoczy.
Furman śmignął batem w powietrzu; potém po końskich grzbietach, raz i drugi wołaniem zachęcał je do pospiechu, ale nie na wiele się to przydało. Leniwe szkapy szarpnęły zrazu i przyspieszyły biegu, ale wnet pomęczyły się i zwolniły. Dopiéro gdy się wygrzebały z piasku na bity gościniec, ruszyły raźniéj w górę ku lasowi. Tymczasem szpakowaty jegomość zwrócił się do młodego człowieka i zapytał:
— Pan nie znasz jeszcze Radoszewskiego?
— Ani jego, ani nikogo prawie, proszę pana...
— Poczciwy człowiek z kościami, choć do rany przyłóż. Tylko biedak nie najlepiéj stoi w interesach. Chłopi go kradną, żydzi oszukują i wyzyskują, a co chłop i żyd nie weźmie, to sam rozda i rozczęstuje, bo taka to już natura. Z pod serca wyjmie i da. Dlatego też sam nic nie ma. Długów po uszy. I trzeba mu było jeszcze tego ognia... To go do reszty dorżnąć może...
— Jeżeli asekurowany...
— On asekurowany? — Nie namówiłbyś go pan do tego.
— A to czemu?
— Ot zwyczajnie — człowiek staréj daty — ma swoje uprzedzenia i przesądy. Uważa ogień za dopust Boży. —