Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieznajomy wstał, przeszedł się parę razy po pokoju, potém zatrzymując się przed starcem odezwał się:
— Pan chcesz być moim przyjacielem? Więc jako przyjaciela proszę o jednę posługę. Życie moje niepewne, wśród ciągłych niebezpieczeństw, na jakie potrzeba się narażać, mogę się łatwo spodziewać, że lada chwila zmienię tę cichą kryjówkę na kazamaty cytadeli, lub co gorszego jeszcze — a nie chciałbym, żeby wtedy jedna rodzina została bez opieki. Czy nie będzie ci za ciężki ten trud?
— Któż jest ta rodzina? spytał staruszek, który spętany dobrocią gospodarza, nie był w stanie być dla niego takim, jakim był dla innych.
— Jest to młoda kobieta z dzieckiem, mieszkają na Tamce — dam ci ich adres. Jeżeli się dowiesz, że mnie pochwycono, zajmij się losem téj kobiety, bo jest w nędzy. Trzeba jednak, abyś tego dopełniał z całą delikatnością, aby się nie domyśliła, że to wsparcie, jeno zapłata za pracę, którą jéj będziesz pozornie nastręczał. — Oto pieniądze, których użyjesz na ten cel — mówił wręczając mu pakiecik. Nadewszystko potrzeba, aby się nie domyśliła nigdy, że te pieniądze odemnie pochodzą. Pan patrzysz na mnie jak na waryjata, nie możesz zrozumieć téj tajemniczéj zagadki? Powiem ci ja, byś się serdeczniéj zajął tym interesem. — Ja...
Tu zawachał się nieznajomy, jakby mu brakło oddechu — po chwili westchnął i dokończył.
— Ja tę kobietę kochałem dawniéj.
— I porzuciłeś? — rozumiem.
— Nie, poszła za innego.
— Zdradziła cię.
— Nie kochała mnie — to nie jéj wina. Mąż jéj teraz rozpił się, stracił wszystko — rozumiesz teraz?
— I ty ją wspierasz, zajmujesz się nią? —