Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiele mówią o miłości bliźniego. Aptekarz nie cierpiał ludzi, przynajmniéj tak mówił, łajał ich, drwił nielitościwie; ale podczas kiedy słowami krzywdził i obrażał, rękoma wciskał datek ubogiemu, lub dawał za darmo lekarstwa.
Jan nieraz miał sposobność przez okna z laboratoryum widziéć podobne sceny, i to pociągało go jeszcze więcéj do szorstkiego mizantropa i polubił go, choć i z niego aptekarz drwił sobie nieraz, nielitościwie wyśmiewając, szczególnie jego projekta względem podniesienia przemysłu w Galicyi. Jan z pobłażliwym uśmiechem przyjmował żarty aptekarza, czasem probował tą samą bronią odpierać jego zarzuty; przychodziło nieraz z tego powodu do żywych dysput, które jednak nic psuły wzajemnéj harmonii. Pomimo różnicy zdań i usposobień, a nawet i wieku, obaj lgnęli do siebie, i wizyty Jana w aptece powtarzały się tak często, że aż rodzice poczęli być o to zazdrośni. Chodził tam po południu i najczęściéj dopiéro koło ósméj wracał do domu.
Jednego dnia, wróciwszy nieco wcześniéj, zastał matkę jeszcze przy krosnach, a obok niéj jakąś panienkę, która jéj pomagała w robocie. Jakież było jego zdziwienie, gdy w téj panience poznał owe żydóweczkę z ogrodu. Poznał ją tylko po jéj dużych, czarnych oczach, kiedy je podniosła od haftu i zdumiona wpatrzyła się w niego. Zresztą była prawie całkiem niepodobna do téj, jaką widział owe-