Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Amelia nie mogła zapanować nad wzruszeniem, które ją ogarnęło i popchnęło na przód. Uklęknęła przy łóżku i, biorąc za rękę chorego, oblała ją łzami i pocałunkami.
— Amelio! — wykrzyknął lekko chory, obejmując ją spojrzeniem pełném błogiego zachwytu — ty byłaś przy mnie tutaj, mój dobry duchu, aniele stróżu! ty zawsze zjawiasz się tam, gdzie cierpią, choć sama cierpiałaś tak wiele. Nie gniewasz się na mnie? — spytał, patrząc jéj pokornie, błagalnie w oczy — o! a ja zawiniłem bardzo przeciw tobie. Ale teraz nie rozłączymy się już więcéj, będziemy już razem bujali, jak te dwa słowiki... słyszałaś? słyszałaś, com mówił o słowikach? Prawda, cudowny sen?... tak z gwiazdy na gwiazdę po tym błękicie, co się wiecznością nazywa.
— Ale to niéma sensu takie gadanie — odezwał się aptekarz opryskliwie — to zdrowemu-by zaszkodziło, a nie dopiéro choremu. Panno Amelio, jeżeli masz litość nad nim, zamknij mu usta, bo będzie do sądnego dnia gadał.
— Poczciwy, zacny przyjacielu! — rzekł chory z pobłażliwym uśmiechem, wyciągając ku niemu rękę — ja jestem tak szczęśliwy, że nie umiał-bym milczéć w téj chwili; milczenie zadusiło-by mnie, i tak mi jeszcze ciężko.
— To z gadania, ja mówiłem.
— Podnieście mnie trochę wyżéj; tak, teraz tro-