Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, to wszystko dobrze — odezwał się jeden z siedzących naprzeciw Adolfa, trzymając papier w ręku — akta tyczą się rzeczywiście jakiegoś Marcina Górskiego z przydomkiem Leszczyc, ale któż wié, czy to ten Leszczyc. Nie jednemu psu Bryś.
— Ojcu owego jegomości jest właśnie Marcin na imię, w aktach stoi, że miał syna Jana, który wtedy miał lat cztery. Daty zgadzają się zupełnie. Niéma wątpliwości, że to jego syn. I ten człowiek miał bezczelność wchodzić w nasze towarzystwo! a! to oburzające! Kiedy pomyślę, że podawałem mu nieraz rękę, doprawdy nie mogę sobie teraz darować. I panowie chcieliście, żebym się pojedynkował z takim człowiekiem i synem złodzieja. Takich można tylko kazać obić, ale się z nimi nie bije.
Wśród téj rozmowy aptekarz parę razy spojrzał na Leona wzrokiem, w którym malowało się przerażenie i zdziwienie mocne. Leon jednak nie uważał tego, bo uwaga jego cała skupiała się w słuchu. Niespokojnie ruszał się na stołku, machinalnie szarpał palcami chleb, który trzymał w ręku, czoło miał zmarszczone groźnie, twarz bladą, a po niéj co chwila przebiegały konwulsyjne drgania, które świadczyły o mocném wzburzeniu wewnętrzném. Gdy Adolf skończył mówić, on wstał, i bledszy jeszcze, niż przedtém, przystąpił do stołu, wziął papier z jego ręki i przeglądał go uważnie.
— A, to ty — odezwał się Adolf, który teraz do-