Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamiast iść ku miastu, wsunął się w zarośla i chyłkiem przekradł się niemi do lasu. Tu odpoczął trochę, nasłuchując, czy kto nie idzie za nim, a gdy się przekonał, że wokoło było zupełnie cicho, szybkim krokiem poszedł w górę, w ciemny bór.
Środkiem boru ciągnął się wąwóz, który wyżłobił w skale potoczek, wzbierający w czasie deszczów w rzekę prawie. Teraz znać go prawie nie było, gęste krzaki leszczynowe, rosnące na brzegach wąwozu, zasłaniały go całkiem, tylko gulgotanie jego po kamieniach słychać było.
Żyd, doszedłszy do brzegu wąwozu, odchylił gałęzie krzaków i, trzymając się ich, zsuwał się aż na dno; potém szedł w okrak nad strumykiem, opierając się rękoma o skaliste ściany wąwozu. Ściany te były czarne od wilgoci, gdzie niegdzie zarosłe bujnemi paprociami i gęstym bluszczem; w kilku miejscach rozpadały się w szczeliny, któremi ściekała woda podczas deszczów. W jednę taką szczelinę wszedł żyd i, gramoląc się po drobnych kamieniach, zatrzymał się przy spróchniałéj kłodzie, za którą czernił się otwór jakiéjś jamy, zasłonięty krzakiem i różném zielskiem. Tu znowu wytężył słuch, łowiąc najmniejszy szmer. Nic nie było słychać, prócz jednostajnego gulgotania potoczka i zmieszanego gwaru ptactwa, śród którego dominowały skrzeczące głosy srok. Wtedy żyd odchylił ostrożnie gałęzie, zasłaniające otwór, i zniknął w przepaści. Po nie-