Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żywcem pokazali, ale choć namalowanych na papierze, rozumiész?
— Fotografią na ten przykład — dodał jakiś mieszczanin, rad, że się może popisać znajomością téj sztuki.
— Tak, fotografią, to co innego, to już wiem, czego się trzymać. Ale tak na ślepo, to trudno trafić. Albo to jeden rudy, albo szpakowaty. Ot i ten — mówił daléj, pokazując palcem na jakiegoś żyda o jedném oku, który stał przed nim, trzymając pod pachą skórki zajęcze i królicze i worek na plecach — ma wzrost, jak się patrzy, a czy ja wiem, czy on Nuchem, czy nie Nuchem.
Żyd cofnął się przestraszony, obejrzał się wokoło, jakby go już łapać mieli, a kiedy stojący wokoło parsknęli z tego powodu głośnym śmiechem, on także głupowato się uśmiechnął i przysunął się napowrót do mówiącego.
— No widzicie — ciągnął daléj rzeźnik — na upartego, to-by i tego można wziąć do aresztu...
— No, no, nie plećcie-no głupstwa — rzekł żyd, pokrywając przestrach komiczném krzywieniem twarzy.
— A potém-by się pokazało, że to nie Nuchem, i na nic cała robota — dokończył rzeźnik.
— Tamten przecież był rudy.
— Oj, ciemięgo, a cóż łatwiejszego, jak ufarbować sobie łeb? Ta to konia ci umalują, że nie poznasz, a nie dopiéro człowieka.