Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ nie nocował w domu. Jak wczoraj przed wieczorem wyszedł na spacer, nie wrócił więcej i nikt go nie widział.
— Nikt go nie widział potem? — powtórzył umyślnie pytanie baron. — To dziwna rzecz.
— Jestem niespokojny, czy mu się co nie stało — mówił zafrasowany Jerzy. — Porozsyłałem ludzi na wszystkie strony, czy go gdzie nie widziano.
— Powinna-byś być zazdrosną, Ireno — rzekł baron do córki.
— Ja... o co? — spytała, jakby ze snu nagle obudzona.
— Jerzy tak martwi się zgubą Maurycego, że nie wiem, czyby mógł być więcej niespokojny, gdybyś i ty mu zginęła.
Uśmiechnęła się przymuszonym, jałowym uśmiechem, zakrywając tem pomieszanie, jakie ten żart wywołał na jej twarzy.
— Usiądź do herbaty — rzekł baron do Jerzego — nie masz się czego kłopotać. I cóżby Maurycemu stać się takiego mogło? Przecież on nie dziecko. Może się gdzie zaawanturował za jaką piękną twarzyczką, i cała historya.
— Ależ, ojcze — odparł Jerzy, zgorszony tem posądzeniem. — Maurycy był pod tym względem bardzo przykładny.
— Cicha woda brzegi rwie. Tacy ludzie są