Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W salonie nie było nikogo. Służący, którego się zapytał, gdzie państwo, powiedział mu, że pani Irena słaba, nie wyjdzie już dziś ze swego pokoju, a pan Maurycy wyszedł na przechadzkę.
— A pan Jerzy? — spytał baron.
— Pana Jerzego nie widziałem. Musi być u siebie.
Baron niekontent był z tego rozproszenia się rodziny. Tak pragnął dziś pogadać, zabawić się w liczniejszém gronie. Był dziś bardzo do tego usposobiony. Potrzebował wygadać się trochę, pośmiać. Pobyt w mieście tak go nastroił wesoło. A tu tymczasem nikogo. Samotność ciężyła mu, nie odpowiadała wcale obecnemu jego usposobieniu. Chciał przynajmniéj znaléźć Jerzego i wstał, by przejść do jego pokoju. Idąc koło stołu, poślizgnął się na jakimś skrętku papieru, że ledwie nie upadł. Podniósł papier, by go rzucić w kąt, pierwéj jednak, więcéj przez przyzwyczajenie, niż z namysłu, rozwinął kartkę, by zobaczyć, co to jest. Na kartce były równym, drobnym charakterem wypisane dwa wiersze: „Jutro wieczorem o 9-téj w chińskiéj altance. Zaklinam — przyjdź.“
Barona zastanowiła tajemnicza treść kartki.
— Schadzka miłosna... — mruknął. — Ale kto?.. z kim?..
Naraz domysł, jak błyskawica, przeleciał mu po głowie; domysł padł na Zofią... Jéj pomieszanie