Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakąś wrzawę głuchą, niewyraźną, która coraz więcéj się zbliżała. Z chaotycznéj wrzawy poczęły dobywać się powoli tony wiejskiéj muzyki i pojedyńcze głosy ludzkie, wesołe, krzykliwe. Baron zaciekawiony poszedł na ścieżkę, zkąd przez dziurę i sztachety widać było niektórych miejscach gościniec, i zobaczył gromadę ludu, w świątecznych strojach, przeciągającą z muzyką i śpiewami głośnemi.
Jakiś podróżny zatrzymał pytaniem jednego z idących na końcu orszaku i odezwał się:
— A gdzie to idziecie? na odpust?..
— Nie, do fabryk — odrzekł chłop. — Idziewa z podziękowaniem za zapomogę po powodzi. Bo to, widzicie, oni nasi ojcowie teraz, nasi dobroczyńcy...
— Więc dobrego macie dziedzica?..
— To nie dziedzic żaden, jeno fabrykant... Ale on milion razy lepszy, niż dziedzic...
— Więc dziedzic niedobry?..
— Е!.. zwyczajnie pan wielki!.. Co jego ludzie obchodzą. Albo to on zna, co bieda...
Rozmowa ta odbywała się tuż pod parkanem, o kilkanaście kroków zaledwie od miejsca, gdzie stal baron. Mógł więc każde słowo słyszéć dokładnie. To téż nietylko je słyszał, ale uczuł. Każde słowo chłopa jak kamień upadało mu na serce; czuł się upokorzonym, zawstydzonym. — „To