Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ruchoma, obojętna, jak-by nic nie słyszała, nie widziała... Ani jeden muszkuł bladéj twarzy nie drgnął, oczy ani na chwilę nie pozbyły się martwoty i sztywności. Wśród ogólnéj wesołości, panicznego śmiechu publiczności, siedziała jak posąg cmentarny; gwar wesołości zdawał się nie dochodzić jéj uszu. Wszystkie lornetki z ciekawością zwróciły się na jéj posągową twarz, z matowemi, czerwonemi oczyma; ale ona nie widziała tego. Baron nie mógł spokojnie patrzéć na tę żywą umarłą, łzy zakręciły mu się w oczach, wstał i opuścił z nią salę w połowie przedstawienia.
Smutek Zofii zatruwał mu życie, odbierał sen, bo kochał ją bardzo; a w miarę, im więcéj się tém martwił, tém więcéj rosło jego oburzenie przeciw Adolfowi. Jemu-to bowiem przypisywał wszystko; nie chcąc, przypuścić, że sam jest powodem cierpienia Zofii... całą winę składał na Adolfa. Była to dziwna logika, któréj fałszywości nie spostrzegał nawet baron. Wyrzekaniem na podłego parweniusza, złorzeczeniem mu, baron ulżywał nieco swojéj boleści; ale nie wystarczało to na uspokojenie go, zwłaszcza, gdy spostrzegł z przestrachem, że chorobliwy stan duszy Zofii oddziaływał silnie na delikatny jéj organizm, że poczęła widocznie opadać z ciała, niknąć. Zatrwożony tém, wezwał z miasta doktora.
Doktor ten, od niedawna osiadły w tych stro-