Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Uwolnił go?.. — spytała, niedowierzając uszom własnym.
— Dziś w nocy sam wyprowadził nas z lochu...
— Sam?.. — powtórzyła Zofia stłumionym od radości głosem.
W duszy jej było teraz tak, jakby nie Jakóba, ale ją ktoś na wolność wypuścił; zdawało się jej, że ktoś ponure wrzeciądze jej duszy otworzył i zobaczyła jasny świat, ozłocony słońcem, przestronny, świeży. Oddychała lekko i swobodnie, pulsa jej biły żywo, ale jednostajnie, jakby w takt pogodnym myślom, którym się teraz oddała.
Salusia wpatrywała się w nią zachwycona; nigdy jeszcze „złota jej panienka“ tak piękną, tak promienistą jej się nie wydała. Sądziła, że radość z uwolnienia jej ojca tak ją ożywiła, i z wdzięczności całowała jej ręce.
Zofia nie broniła się wcale od tych oznak wdzięczności, nie uważała ich nawet; ona w tej chwili zapomniała, że Salusia jest przy niej; wzrok jej, choć wytężony, gubił się w przestrzeni, nie widząc nie, prócz tych słów: „Uwolnił go!“
— Uwolnił — myślała sobie — pomimo, że to sprzeciwiało się zasadom jego; uwolnił, choć tem narażał siebie i ojca; zrobił to, czego nie mógł nazwać dobrem... a więc tylko dla niej to zrobił; dlatego, że ona prosiła.