Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niezadługo staniemy na miejscu — rzekł do syna. — Las się już przerzedza. Za chwilę zobaczysz moje dzieło, moję fabryczną kolonią.
W istocie las rzedniał; przez drzewa przeglądało niebo zaczerwienione.
— Czy-by to już świtało? — spytał Schmidt, usiłując na zegarku dopatrzyć położenia skazówek.
Zaczerwienienie coraz się wzmagało i objęło połowę nieba. Starego Schmidta to zaniepokoiło i zdziwiło. Naraz (właśnie gdy wyjeżdżali z lasu) wśród czarnych kominów pokazał się złocisty płomień, który wężykiem przebiegał po dachu jednego budynku.
— To nie świt, to pożar! — zawołał Schmidt nagłe i głosem silnym krzyknął na woźnicę:
— Pędź, co koń wyskoczy!
Furman zaciął konie, bryczka skakała po kamieniach, ciągniona szparko przez galopujące rumaki. Stary Schmidt stał w bryczce, trzymając się ramienia furmana i wpatrywał się w ogień, rosnący w jego oczach. Z niebezpieczeństwem przybyło starcowi sił i życia.
— To szopa się pali — rzekł. — Nikt nie spieszy na ratunek; widocznie śpią wszyscy i nie wiedzą o niczem.
— Jakóbie! — rzekł energicznie do furmana — koło dzwonnicy zsiądziesz i pójdziesz dzwonić na gwałt, by zbudzić ludzi. Ja śpieszę z końmi po