Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przesunął ręką po czole rozpalonem, które pot oblewał.
— I ja już nie pójdę do kryminału? co? — pytał się córki z dziecinną trwogą, oglądając się wokoło, jakby się bał, by go nie pochwycono.
— Chodźmy! chodźmy! — nalegała córka, ciągnąc go za sobą. Nagliła do pośpiechu, bo już brzask przecierał nocne ciemności od wschodu; szary pas nieba coraz więcej bielał i na ziemi już, przy tej niepewnej jasności, co nieco rozeznać można było. Salusia bała się, by ich kto nie spostrzegł, i dlatego ciągnęła ojca do pochodu.
— A gdzie ty mnie prowadzisz? — spytał stary, opierając się jej i zatrzymując się.
— Do ochronki, panienka nie odmówi nam przytułku.
— Co za panienka?
— Panna baronówna.
— Baronówna? Ona nam da przytułek? Ona? Zatoczył błędnie oczyma wokoło i zatrzymał je potem na córce tak sztywnie, strasznie, że się zlękła jego wzroku.
— Ona, — mruczał dalej stary, — ona i syn Schmidta ratują Jakóba! To oszaleć można! Ci ludzie sprzysięgli się, aby spętać mię, żebym już wszystko stracił, czem dotąd żyłem.
Córka nie rozumiała słów ojca; była pewną,