Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzie — bąknął, wyrzucając do góry głową z lekceważeniem.
— A gdybym cię ocalił?
— Pan? syn Schmidta? Ba! to się na was nie pokaże.
— Głupcze, a pocom tu przyszedł, jak nie poto? — rzekł oburzony Adolf.
— Aby mnie ratować, puścić na wolność za to wszystko, com wam wyrządził?
— Nie dla ciebie to robię, ale dla tej nieszczęśliwéj.
Salusia rada była za te słowa do nóg mu się rzucić, ale zatrzymał ją; więc zawisła na rękach jego i całowała ze łzami.
Adolf zwrócił się do Mruka i rzekł z surową powagą:
— Wstań i chodź.
Jakób podniósł się z siedzenia, posłuszny, jak lunatyk magnetyzerowi; błędnemi, nieprzytomnemi oczyma wpatrzył się w niego i szedł za nim odurzony, ogłupiały tem, co się z nim robiło. Nie przypuszczał nigdy czegoś podobnego.
Salusia podała mu rękę i prowadziła na wschody. Adolf zamknął drzwi piwnicy, wyprzedził idących i zawiódł ich przez sień na podwórko. Tu odsunął zasuwkę u drzwi, przez które wyrzucano zwykłe śmieci i nieczystości na pole, przerżnięte małym strumykiem. Wzdłuż szemrzą-