Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miła się już i spoufaliła z nim, rozmawiała swobodnie, potoczysto; z tym, obecnym w jej duszy, zdawało się jej, że spotkanie ich będzie dalszym ciągiem tej znajomości. Po kilku jednak słowach, na które się zdobyła, przekonała się, że tak nie jest. Spojrzenie jego, jakkolwiek łagodne i sympatycznie na nią zwrócone, zakłopotało ją i odebrało odwagę. Chciała pytać się go, jak żyć, co robić, aby być tak użyteczną w społeczeństwie, jak on. Pytanie to zdawało się jej bardzo naturalnem. Teraz zaś czuła, że było-by dziwacznem i dziecinnem; bała się, by się nie roześmiał z jej naiwności. Ułożone naprzód słowa odbiegły naraz i zostawiły ją sarnę, zmieszaną nieco.
Adolf pomógł jej do wyjścia z tego położenia pytaniem:
— Pani miałaś mi coś do rozkazania?
— Tak; chciałam pana prosić... czy to prawda, że ojciec Salusi ma być jutro odstawiony do sądu?
— Tak.
— I jakaż kara może go czekać za to, co zrobił?
— Jeżeli mu udowodnią winę, to najmniej skazać go mogą na sześć lat więzienia.
— Na sześć lat! — powtórzyła z przestrachem — a potem dodała: — Biedna Salusia!
— Czy żądanie pani tycze się tej sprawy?