Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zety. Maurycy, biorąc go od niéj, uśmiechnął się ironicznie.
— Co pana tak rozśmiesza? — spytała.
— Bo pani, jak doktor: dając mi przed chwilą gorzkie lekarstwo do wypicia, przygotowałaś zaraz karmelek.
Cierpki humor poety przechodził już w kłujące szyderstwo, w zjadliwość. Rozwinął gazetę i czytał. Pochwała widocznie nie musiała zadowolnić go zupełnie, bo skrzywił się nieznacznie i rzucił pogardliwie pismo na stół.
— I to pani nazywasz hymnem? — spytał drwiąco Ireny. — Ja-bym to wolał nazwać poetyczną elukubracyą jakiegoś studenta. Oklepane frazesy, i nic więcéj... Wartoż być poetą, by zdobywać sobie takie wieńce!... Pani to mam do zawdzięczenia, żem się dał namówić na publikacyą mojego poematu.
— Czyż tak źle zrobiłam, — spytała dotknięta już trochę Irena — że skłoniłam pana do wzbogacenia literatury naszéj tym poematem?... Czyż godzi się ludziom talentu zakopywać skarby ducha w tece łub w duszy i nie podzielić się z nikim?...
— By potém zdobyć sobie takie zaszczytne uznanie... — odezwał się znowu uszczypliwie Maurycy, odtrącając gazetę na bok.
— Panie Maurycy, tak się nie godzi mówić. Artykuł ten, przyznaję, jest słabą nagrodą za to,