Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szopen przeniósł oczy z papieru na podwórzec i patrzał przez dłuższą chwilę z duszą niemą, ściśniętą, nic nie widząc i czując tylko otwierającą się w sobie ciemną przepaść. Przemógł się całym hartem i pił dalej tę czarę nikczemną piołunu.
Najgorszą było rzeczą, głosiła powieść, że okrutny ten egoista był władczo grzeczny i baczny, „że nikt nigdy nie mógł nawet domyślać się, co się w nim działo. Im bardziej był strapiony, tem większy chłód okazywał. Wtedy był on prawdziwie nie do zniesienia... Znajdował wtedy w sobie ducha, ducha sprzecznego i pomysłowego, by torturować tę, którą kochał. Szydził wtedy, przesadzał w grzeczności, ceremonjował się, wybredzał we wszystkiem. Zdawało się, że lubuje się w kąsaniu całkiem pocichu, a rana, jaką zadawał, przenikała aż do wnętrzności. Lub też, gdy nie miał ochoty przeczyć i drwić, zamykał się w pogardliwem milczeniu, w dąsach, które gnębiły doreszty“.
— Nikczemne! nikczemne! — kotłowało się jakimś kłębem gorącym w piersi Szopena: — Jak ona mogła, jak ona mogła to tak nikczemnie, tak bez litości, tak bez opamiętania pisać! Do tego, do tego aż doszło?!
Czyta jednak dalej oczyma, w które te jej litery jak piaskiem wrażają się ostrym: Oto Karol staje się uprzejmy, czarujący wtedy tylko, gdy Lukrecja, zgnębiona, okazuje i wyznaje, jak cierpi. „Karol, stając się odrazu czułym dla niej, zapominał o swym złym humorze i niepokoił się nadmiernie. Sadzał ją na swych kolanach, adorował ją w takich chwilach bardziej jeszcze, niż w pierwszych ich miodowych miesiącach“.