Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dły na mnie raptownie z kilku stron naraz, poszłam płakać do lasku w moim ogrodzie w Nohant, w miejscu, gdzie niegdyś moja matka robiła dla mnie i ze mną piękne małe groty skaliste. Miałam wówczas około czterdziestu lat i, chociaż cierpiąca na straszne newralgje, czułam się fizycznie daleko silniejsza, niż w młodości. Przyszła mi fantazja, nie wiem — pośród jakich myśli czarnych, podnieść wielki kamień, jeden z tych może, które widziałam niegdyś dźwigane przez mą silną mateczkę. Uniosłam go bez trudu i upuściłam z rozpaczą, powiadając sobie: „Ach, mój Boże! Mam może jeszcze żyć czterdzieści lat!“
Wstręt do życia, pragnienie spoczynku, jakie oddawna odpychałam, powróciły mi tym razem w sposób straszny. Usiadłam na tym kamieniu i wyczerpałam mój ból w potoku łez. Ale tam oto nastąpił we mnie wielki przewrót: za dwiema temi godzinami nicestwa przyszły dwie czy trzy godziny rozmyślania i pogodzenia się, których pamięć pozostała we mnie wyraźna, jako rzecz stanowcza w mem życiu.
Rezygnacja nie leży w mej naturze. Ma ona smutek ponury, zmieszany z nadzieją daleką; są to uczucia, których nie znam. Widziałam to usposobienie u innych, i nigdy go nie pochwalałam. Widocznie organizacja moja nie ima się tego. Muszę dojść do absolutnej rozpaczy, by mieć odwagę. Muszę dojść aż do powiedzenia sobie: „wszystko stracone!“, by się zdecydować na przyjęcie wszystkiego. Przyznaję się nawet, że wyraz ten: rezygnacja, gniewa mnie. W pojęciu, jakie sobie o niej wytworzyłam, słusznie czy błęd-