Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieirytowania, wymagań serca niemożliwszych do spełnienia, niż jego. I nic z tego nie było jego winą właściwą. Było to winą jego nieszczęścia. Duch jego był obnażony dożywa; fałda na listku różanym, cień muchy przyprawiały go o krwawy ból. Z wyjątkiem mnie i mych dzieci, wszystko dla niego było antypatyczne i oburzające pod niebem Hiszpanji. Umierał z niecierpliwości odjazdu jeszcze bardziej, niż z niewygód pobytu.
Mogliśmy wreszcie udać się do Barcelony, a stamtąd, jeszcze morzem, do Marsylji, z końcem zimy. Opuszczałam klasztor kartuzów z uczuciami pomieszanemi: radości i bólu. Spędziłabym tam chętnie dwa, trzy lata sama z memi dziećmi. Mieliśmy pakę dobrych książek początkowych, które miałam czas wykładać im. Mieszkanie nasze romantyczne czarowało nas. Niebo stawało się wspaniałem i wyspa miejscem zachwycającem. Maurycy krzepł w oczach, i, co do nas, śmieliśmy się tylko z niewygód. Mogłabym po kilka dobrych godzin w dniu pracować bez przeszkody; czytałam piękne dzieła filozoficzne i historyczne, gdy nie byłam pielęgniarką chorego, i chory sam byłby nad wyraz dobry, gdyby ozdrowiał. Jakąż poezją muzyka jego napełniała tę świątynię, nawet pośród najboleśniejszych niepokojów! I klasztor kartuski był tak piękny pod girlandami bluszczu, pod kwieciem tak wspaniałem w dolinie, z powietrzem tak czystem na naszej górze, z morzem tak niebieskiem na horyzoncie! Jest to najpiękniejsze miejsce, jakie w życiu zamieszkiwałam, i jedno z najpiękniejszych, jakie widziałam w życiu. I ledwie go zasmakowałam! Nie śmiejąc porzucać cho-