Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wał, albo, lepiej rzec, pomysły straszne i rozdzierające, które opanowywały go, jakby bez jego wiedzy, w tej godzinie samotności, smutku i przerażenia.
Tam to skomponował on najpiękniejsze ze swych krótkich kart, które tytułował skromnie preludjami. Są to arcydzieła. Wiele z nich nastręcza myśli wizje zakonników zmarłych i głosy śpiewów pogrzebowych, które ich chowały do ziemi; inne są melancholijne i tkliwe; powstawały w chwilach słońca i zdrowia, z hałasu i śmiechu dzieci pod oknem, z dźwięku dalekiego gitar, ze śpiewu ptaków pod mokrem listowiem, z widoku różyczek bladych, rozkwitłych na śniegu.
Inne jeszcze mają smutek ponury i, czarując ucho, rozdzierają serce. Jest jedno, utworzone przez niego w wieczór dżdżysty i żałosny, które rzuca w duszę zgnębienie przerażające. Pozostawiliśmy go dnia tego w dobrem zdrowiu, Maurycy i ja, by udać się do Palmy po zakup przedmiotów niezbędnych dla naszego obozowiska. W drodze nastał deszcz, potoki wezbrały; zrobiliśmy trzy wiorsty w ciągu sześciu godzin, wracając pośród wylewu, i przybyliśmy późną nocą, bez trzewików, porzuceni przez naszego woźnicę, poprzez niesłychane niebezpieczeństwa. Śpieszyliśmy się, wiedząc, że nasz chory niepokoi się. Niepokój jego, istotnie, był żywy, ale zastygł jakgdyby w rodzaj rozpaczy spokojnej: grał on swe przedziwne preludjum, płacząc. Widząc, że wchodzimy, powstał, wyrzucając z piersi okrzyk, potem rzekł do nas z wyrazem błędnym i tonem dziwnym: „Ach! wiedziałem dobrze, żeście umarli!“