Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pojechałam tedy z dziećmi i pokojówką coś koło połowy października.
(Pani Sand zatrzymuje się w Plessis, wita swą najbliższą rodzinę, przyjaciół i znajomych, potem zbacza z drogi, „voyageant pour voyager“: zahacza o Lugdun, płynie w dół Rodanem aż do Avignonu, stąd jedzie pasem południowym Francji, bawi kilka dni w Nimes, i stąd dociera do Perpignan. Nazajutrz przybywa tam Szopen. Jadą już dalej wprost do celu, t. j. na wyspę Majorkę, razem.)
Zniósł on bardzo dobrze podróż. Nie cierpiał zbytnio od jazdy okrętem do Barcelony, ani z Barcelony aż do Palmy. Pogoda była spokojna, morze świetne; czuliśmy wzmagający się upał z godziny na godzinę. Maurycy znosił morze prawie tak dobrze, jak ja, Solange mniej dobrze, ale, na widok brzegów skalistych wyspy, w słońcu południa przybranych w koronkę z aloesów i palm, poczęła biegać po pokładzie, radosna i świeża, jak sam poranek dzienny.
Mało tu mam do powiedzenia o Majorce, napisawszy gruby tom z tej podróży. Opowiedziałam tam me trwogi w stosunku do chorego, któremu towarzyszyłam. Skoro nastała zima i oznajmiła się odrazu ulewnemi deszczami, Szopen, również raptownie, okazał wszystkie oznaki choroby płuc. Nie wiem, coby było ze mną, gdyby reumatyzmy na nowo zawładnęły Maurycym; nie mielibyśmy żadnego doktora, któryby nas natchnął ufnością, i najprostszych leków prawie nie można było dostać. Cukier nawet często był w złym gatunku i przyprawiał o chorobę.