Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Maeterlinck - Inteligencja kwiatów.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

damiamy sobie, że skała ta nie jest niczemu winna, że nie możemy jej czynić zarzutów żadnych. Zda się do nas uśmiechać, odczuwa jakąś jakby niewyraźną rozkosz i czeka na to, co musi nastąpić nieuchronnie z łagodną rezygnacją, przelśnioną rozciekawieniem przedziwnem.

*

Rzecz oczywista, że gdyby życie nasze zależnem było jeno od interwencji owego niedołężnego obserwatora, zbyt logicznego i jasnowidzącego, to jest rozumu, każdy przypadek kończyłby się nieuchronną katastrofą. Na szczęście, ostrzeżony przez nerwy rozszalałe, wibrujące, wołające ratunku, niby dzieci wrzeszczące w ciemku, wychyla się na scenę inna istota, niesamowita, brutalna, naga, muskularna i, rozbijając wszystko w puch, chwyta gestem mocarnym resztki autorytetu i szans ocalenia, jakie ma pod ręką. Zwiemy istotę ową instynktem, podświadomością, intuicją, a zaprawdę, nie zależy zgoła na tem nazwaniu. Niewiadomo gdzie był dotąd i skąd przybywa zbawca? Spał, czy pełnił jakieś niedostrzegalne funkcje w głębi prymitywnych podziemi naszego ciała? Dawniej królował niepodzielnie nad życiem, ale z biegiem długich wieków wydalono go w sutereny ciemne