Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakim sam jesteś, takimi sądzisz innych. Róbże sobie co chcesz, zostawiam ci zupełną wolność.
To rzekłszy, odwróciła się do Szymona trenem…
— Nie omieszkam.
Uczyniwszy zwrot na pięcie, przystąpił do zebranego w jedno grono świetnego towarzystwa i zapytał głosem rozkazującym, cokolwiek przez nos, dla większej powagi:
— Kto jest głównym inicyatorem tego koncertu?
U boku jego zjawił się Ollósi.
— Przywołam go natychmiast, Ekscelencyo.
I zniknął napowrót w tłumie.
Natomiast wystąpiła naprzeciw swemu „synowi” baronowa Anna, ze swoim zwykłym, ujmującym uśmiechem na ustach.
— Tylko zobacz, mój kochany, jaki śliczny rezultat zebraliśmy z dzisiejszego koncertu! Mamy tyle właśnie, ile nam potrzeba na wzniesienie domu przytułkowego, mającego być jednocześnie ochronką dla ubogich dzieci.
Szymon odparł na to kwaśno i pochmurnie:
— Szkoda, że państwo nie pomyśleliście wpierw o założeniu instytucyi wychowawczej dla dorosłych, osieroconych od zdrowego rozsądku patryotów, którzy pracują tylko nad tem, ażeby nieporządki w kraju wywoływać. Taki zakład o wiele pilniejszym i potrzebniejszym byłby tu od wszelkich ochronek.
Ollósi powrócił do jego Ekscelencyi w towarzystwie hrabiego Zoltana.
Zoltan z zimną krwią zapytał brata:
— Co rozkażesz Ekscelencyo?